Z mieszkaniem na uboczu problem jest taki,
że zanim gdzieś dojadę,
zdążę zapomnieć wszystko:
jaka epoka, jaki wiek,
jaki rok, jaki miesiąc, jaki dzień,
i jaka godzina.
Zanim dojdę na przystanek,
już dawno nie wiem,
na jaki tramwaj idę,
po co wyszłam z domu,
po co się urodziłam.
Skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy.
A może to i dobrze.
Zanim dotrę do pracy,
zdążę przemyśleć wszystko:
naturę wszechświata (gwiaździsta);
historię ludzkości (nienapawająca optymizmem);
życie (w życiu piękne są tylko chwile,
ta chwila miła czasem to błąd).
W biały dzień
chłopak pokazuje dziewczynie księżyc.
No tam jest, po lewej.
Słyszę go przypadkiem (chłopaka, nie księżyc)
i biorę sobie kawałek (księżyca, nie chłopaka).
Tak na zapas.
Były piękne chwile
i tak jakby
zapaliło się znowu to światło, które zgasło było
(żądam stanowczo przywrócenia czasu zaprzeszłego,
chcę tamtą ciemność odsunąć do zaprzeszłości).
Ale gdyby jednak zgasło znowu,
to wtedy spróbuję
przypomnieć sobie to niebo,
ten księżyc,
każdą epokę, każdy wiek
(w moim zawodzie nie wypada mylić dat historycznych),
każdy dzień i każdą godzinę.
Raz żyje się na kredyt, a raz na zapas.
(Pożyczałam słowa od: Edwarda Stachury, Marka Grechuty, Grabaża, Ryszarda Riedla, oraz od anonimowego przechodnia.)