dziś jest ten dzień

Nie, nie dziś. Był trzy lata temu w lipcu. A przynajmniej wtedy zrobiłam to zdjęcie. Czy był to dzień wesoły, smutny, przeciętny? Nie mam pojęcia. Udało mi się o nim zapomnieć. Na szczęście. Nic nie pamiętać to przekleństwo, ale niczego nie zapominać to przekleństwo jeszcze gorsze. Niemożność funkcjonowania. Niemożność życia do przodu. Głowa zatłoczona jak zapchany zlew, niczego więcej nie można do niej wrzucić.

Komputer alarmuje, że dysk pełny. Za dużo dokumentów, tekstów, zdjęć. Przede wszystkim zdjęć. Jeśli nie usunę części pamięci, nie będzie w stanie funkcjonować.

Dziś jest taki dzień, że nic, tylko zamknąć się w domu, zamknąć się w sobie, patrzeć na deszcz, słuchać muzyki bez słów, i usuwać te cholerne zdjęcia. Żal każdego okrucha. Jakość i wartość artystyczna żadna, ale każde kliknięcie „delete” jest jak amputowanie kawałka przeszłości. Kawałka siebie. Jak gdybym miała się rozsypać, jeśli nic już nigdy nie przypomni mi, że 30 lipca 2020 gapiłam się na chodnik, i znalazłam tam nabazgrany kredą napis.

Ale usuwać, na miłość boską, usuwać. Robić miejsce na nowe. Dużo ostatnio piszę, w nadziei, że papier będzie to wszystko dźwigał za mnie.

Rano, jadąc tramwajem do pracy, popatrywałam na siedzących, stojących tam ludzi, czytających, słuchających, z makijażem, bez makijażu, i tak dalej. Ilu z nich, zastanawiałam się, ilu jeszcze jest takich, dla których samo siedzenie w tym tramwaju jest małym cudem, wygraną bitwą przeciwko ciemności. Jak heroicznie nie poddali się chęci niewstania, niewyjścia, niepracowania, nieżycia. Ile ich kosztuje udawanie, że wszystko jest normalnie. Ilu żyje, jakby brakowało im kawałka siebie. Albo właśnie odwrotnie, jakby tych kawałków było już za dużo, tak dużo i tak ciężkie, że nie mogą oddychać, nie mogą się poruszać.

Oczywiście tylko spekuluję. Tylko podejrzewam, jak wszechobecna jest ta podstępna ciemność, ilu znajomym i nieznajomym kradnie radość życia. Na chwilę lub na zawsze. Oczywiście niczego konkretnego się nie dowiem, nikogo nie zapytam. Przyzwyczaiłam się odgradzać od współpasażerów podwójną ścianą – książka i słuchawki.

Wracam do domu i do syzyfowej walki z zapchanym dyskiem i jeszcze gorszą zapchaną głową. Nie będzie łatwego zwycięstwa, to nie będzie TEN dzień. Takich dni nie ma. Są drobne, nieznaczące zwycięstwa nad ciemnością. Chyba to jest najgorsze. Ona proponuje rozwiązanie łatwe i totalne. Bronić się można tylko fragmentarycznie. Kawałek po kawałku. Słowo po słowie. Zdjęcie po zdjęciu. Usuń. Usuń. Nie usuwaj. Zapisz.

Opublikowano obrazy, słowa | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

impresje podróżne: Gorlice (znów)

Gorlic coraz mniej. Wyludniają się. W 2008 liczyły 29,5 tysiąca mieszkańców, w 2019 niecałe 27,5 tysiąca. Jeśli ta tendencja – co dekadę o dwa tysiące mniej – się utrzyma, przed końcem tego stulecia ostatni w mieście zgasi światło. A od światła, można powiedzieć, wszystko się zaczęło. W 1854 aptekarz Ignacy Łukasiewicz zapalił w mieście pierwszą na świecie uliczną lampę naftową. Gorlice długo żyły z rafinerii, a teraz zachęcają do odwiedzin sloganem „miasto światła”.

Kapliczka i mural upamiętniające pierwszą naftową lampę uliczną na świecie.
fot. krakowskie impresje

Najpierw kilka słów o geografii: jesteśmy w okolicach Beskidu Niskiego, na wschodnich rubieżach województwa małopolskiego. Nie w górach, ale na Pogórzu. Prowadzi z Gorlic szlak na Magurę Małastowską (813 m n.p.m.), a nad samym miastem wznosi się Góra Cmentarna (357 m n.p.m.) z, jak łatwo się domyślić, wielkim cmentarzem. Pierwszowojennym. Nie chciałam tak od razu o tym, co mnie w Gorlicach interesuje najbardziej, czyli o grobach. Ale tutaj nie da się inaczej. Idziesz do sąsiada, mijasz groby kilkudziesięciu żołnierzy rosyjskich. Patrzysz na rzekę, a tam na dnie macewy. (Nie zmyślam: w 1996 wydobyto z rzeki 240 żydowskich kamieni nagrobnych.) Pytasz rodzinę o nowości, dowiadujesz się, kto umarł, a kto nie żyje. My, żywi, jesteśmy tu chyba tylko po to, żeby zmiatać z grobów liście, sadzić bratki, zapalać światełka, kłaść flagi i kamienie… Trochę do roboty jest.

Cmentarz wojenny nr 98. Gorlice, ul. Biecka, kilka minut piechotą od domu rodzinnego mojej mamy.
fot. krakowskie impresje

Gorlice się wyludniają, napisałam. Ale może powinnam napisać inaczej: cud, że jeszcze ktoś tu żyje. Słynna bitwa w 1915 zmiotła większość miasta z powierzchni ziemi. W 1942 pół miasta zagazowano w Bełżcu, nie licząc kilkuset szczęśliwców, którzy zdążyli uciec na wschód i wylądować w łagrze. (Dziwnie się czuję, pisząc w tym kontekście o szczęściu. Niestosownie. Nie mnie wyrokować, czy coś takiego wolno nazwać szczęściem.) Przeżyło około 200 spośród 5000 gorlickich Żydów. Ostatni rabin umarł w łagrze. Nazywał się Elisza Halberstam. Potem była jeszcze akcja „Wisła” i z rejonu Gorlic wywieziono ponad 10 tysięcy Łemków. Ach, zapomniałabym jeszcze o II wojnie, Armii Krajowej, Batalionach Chłopskich, tajnych kompletach, egzekucjach, i wywózkach do Oświęcimia.

Po co zatem przyjeżdżać? To proste: na cmentarze. Nawet na komunalnym ładnie, spokoju zmarłych strzegą stuletnie anioły i drzewa.

Cmentarz komunalny w Gorlicach. fot. krakowskie impresje

A to dopiero początek. Atrakcją regionu są cmentarze pierwszowojenne. Tysiące poległych żołnierzy spoczęły na skromnych, ale pięknych, inspirowanych architekturą regionu nekropoliach. Z szacunkiem i dbałością o estetykę chowano i swoich, i przeciwników. Często tuż obok siebie. Niemal wszystkie cmentarze w rejonie Gorlic – a jest ich ponad 50 – projektował Hans Mayr. Wiedeński architekt, uczeń mistrza secesji Ottona Wagnera. Napracował się, nie dał się zastrzelić, nie zginął głupią wojenną śmiercią. W listopadzie 1918 wrócił do Wiednia. W grudniu zmarł na hiszpankę. Miał 41 lat.

Cmentarz wojenny nr 87. Gorlice, ul. Łokietka. fot. krakowskie impresje

Ostatni rabin Gorlic nazywał się Elisza Halberstam. Nie ma grobu na cmentarzu ani tabliczki jorcajtowej w synagodze. Nie ma tabliczki, bo nie ma synagogi. Jedną przerobili na remizę, a potem zburzyli. Druga za okupacji była stajnią, potem magazynem, a w Polsce Ludowej została piekarnią. Przy instalowaniu piekarnianej maszynerii zniszczyły się polichromie z XIX wieku. Oczywiście mówimy tylko o większych bożnicach. Ile było miejsc, w których się modlono i czytano Torę – tego nie wie nikt.

Dawna synagoga, teraz piekarnia, przy ul. Piekarskiej. fot. krakowskie impresje

Historia o tym, jak w czasie okupacji z macew budowano schody do kościoła, a po wojnie władze miasta odmawiały zwrotu kamieni na cmentarz mimo próśb ze strony ocalałych, brzmi tak absurdalnie, jakby ktoś ją zmyślił celem szkalowania narodu polskiego. Niestety jest prawdziwa. Dopiero niedawno, z inicjatywy amerykańskich Żydów o gorlickich korzeniach, udało się choć częściowo odrestaurować cmentarz i otworzyć przy nim lapidarium. W mieście stanął skromny pomnik z tablicą upamiętniającą getto i wywózki do obozu zagłady.

Fragmenty kamieni nagrobnych w lapidarium obok cmentarza żydowskiego. Gorlice, ul. Stróżowska.
fot. krakowskie impresje

Jak to zatem jest z Gorlicami? Coraz mniej mieszkańców, coraz więcej rezydentów cmentarzy? Wyobrażam sobie, że w jakiś sposób pilnują miasta. Nie dadzą mu zniknąć. Albo jeszcze inaczej. Może to tak jak z żydowskim Krakowem. Zawsze, kiedy przechodzę obok tabliczek fundowanych przez Związek Krakowian w Izraelu, myślę sobie, że Kroke (bo tak mówili na moje miasto jego żydowskojęzyczni mieszkańcy) to nie tylko muzeum i historia zamknięta w książkach. Ono żyje dalej. Zabrali je za morze i za ocean. W kawałkach pokruszonych jak macewy wbudowane w mur starego cmentarza, „krakowskiej ściany płaczu”. Może z Gorlicami też tak jest. Pewnie już zawsze będą układanką złożoną z nieprzystających do siebie kawałków. Chciałabym tylko wierzyć, że ci, którzy mieszkają tu teraz, przygarną też te „nieswoje” kawałki. Zaczną patrzeć na dziwne nagrobki bez krzyży, aniołów, i napisów w alfabecie łacińskim, jako na część swojej historii. Naszej.

Opublikowano obrazy, słowa | Otagowano , , | Dodaj komentarz

impresje podróżne: Lublin

Stare Miasto w Lublinie jest malutkie. Tyle, ile zmieściło się na wzgórzu. Mieszkamy przy jednej bramie; do drugiej, położonej po przeciwnej stronie miasta, idzie się piechotą 10 minut. Wliczając czas poświęcony na podziwianie attyk, sgraffita i portali. Wystarczy odejść kilka kroków od głównej ulicy, by cofnąć się do czasów sprzed turystów, modernizacji i unijnych pieniędzy. Wygląda na to, że na lubelskim Starym Mieście naprawdę się żyje, w co z perspektywy Krakowa ciężko uwierzyć.

Stare Miasto w Lublinie. fot. krakowskie impresje

Kocie łby. Półokrągłe okna niegdysiejszej synagogi. Kamienica upstrzona barokową dekoracją jak tort bezowy. I inne nieoczywiste zachwyty i ślady przeszłości. Ale to wszystko jakby w półśnie, jakby speszone własną obecnością,

jak winny-li-niewinny sumienia wyrzut,

że się żyje, gdy umarło tylu, tylu, tylu.

(Edward Stachura, „Jak”)

Za to cmentarze! Zachwyty nad zachwytami. Stary żydowski. Brama niby zamknięta na głucho, ale wystarczy wiedzieć, gdzie jest klucz. Stare kamienne macewy toczą nierówną walkę z naturą. Na literkach-ślimakach, tak ozdobnych, że miejscami ciężkich do odczytania, przysiadają prawdziwe ślimaki. Przedzieramy się przez krzaki, ale wreszcie też musimy się poddać. Zostawiamy mężów sprawiedliwych w kamienno-zielonym spokoju.

Stary cmentarz żydowski w Lublinie. fot. krakowskie impresje

Cmentarz przy Lipowej. Właściwie kilka cmentarzy w zaskakująco pokojowym sąsiedztwie. Katolicy. Ewangelicy. Prawosławni. Żołnierze kilku wojen. Mieszają się style, czcionki i języki. Polski, niemiecki, rosyjski, francuski, czeski. A nad tym wszystkim górują anioły i płaczki. Niektóre wypłakały już całe twarze i dłonie. Jak tam natura, tak tutaj czas wydał wojnę pięknym kamieniom.

Cmentarz przy ul. Lipowej w Lublinie. fot. krakowskie impresje

Nad cmentarzem unosi się duch Józefa Czechowicza. Całkiem dosłownie – na dwóch ścianach powielony tekst wiersza „Cmentarz lubelski” z „Poematu o mieście Lublinie”:

…krzyże z marmuru, anioły brązowe srogo

stanęły na piersiach trumien…

Jest jeszcze inny, może nawet ładniejszy okołocmentarny wiersz Czechowicza:

modlitwa żałobna

że pod kwiatami nie ma dna

to wiemy wiemy

gdy spłynie zórz ogniowa kra

wszyscy uśniemy

(…)

świat nieistnienia skryje nas

wodnistą chustą

zamilknie czas potłucze czas

owale luster

Póki się sączy trwania mus

przez godzin upływ

niech się nie stanie by ból rósł

wiążąc nas w supły

chcemy śpiewania gwiazd i raf

(…)

którego wzywam tak rzadko Panie bolesny

skryty w firmamentu konchach

nim przyjdzie noc ostatnia

od żywota pustego bez muzyki bez pieśni

chroń nas

Wydaje się, że taki właśnie był. Że wierzył raczej w życie przed- niż pośmiertne. Lubił przyjęcia, dobre jedzenie i dobre alkohole. Śmierci się bał. Uciekał przed nią, ale dopadła go w Lublinie. Ponoć u fryzjera. Zamiast uciekać przed niemiecką bombą, rzucił się w jej objęcia. Ponoć zidentyfikowany po słowniku (niemieckim? angielskim? tu wersje się różnią). Ponoć pochowany na cmentarzu prawosławnym. Ponoć tam, gdzie już kiedyś zjawy przepowiedziały mu, gdzie spocznie. Zidentyfikowany, a jednak w anonimowym grobie. Ponoć, ponoć, ponoć. Same domysły. Poezja. Legenda. Dym i mgła. Kto chce, może wierzyć, że nie umarł. Że zmartwychwstał. Że wraca. Że chodzi po linie razem z rozpiętym nad ulicą Grodzką sztukmistrzem. Czy też, trzymając się jidyszowego oryginału, kuncnmacherem.

Ulica Grodzka w Lublinie. fot. krakowskie impresje

Cały Lublin zdaje się czekać w półśnie, aż wrócą. Królowie, poeci, Żydzi, żołnierze podziemia, partyzanci. Łatwiej będzie tym, co leżą pod mogiłami. Czechowicza srogie anioły wstaną kiedyś z piersi trumien. Królów z ich wawelskich sarkofagów wskrzeszał już niejeden poeta. Najtrudniej będzie Żydom. W proch się obrócili, ale czy z prochu powstaną?

Teren byłego obozu koncentracyjnego na Majdanku w Lublinie. fot. krakowskie impresje

Na Podzamczu, na terenie byłej dzielnicy żydowskiej, zniszczonej zaraz po wywiezieniu mieszkańców na śmierć, straszy wielki parking, i straszy nijakość. Sklepów, kawiarni, domów, które mogłyby być piękne, ale już im się po prostu nie chce. Kawałek dalej gigantyczna jesziwa z lat 30. – już nie gestapo – już nie uniwersytet – teraz hotel z koszerną restauracją. I odbudowana synagoga na piętrze. Czyli powrót? Przed wojną było ich 40 tysięcy, po wojnie niewiele ponad tysiąc. Teraz wiadomo, jak w każdym polskim mieście – malutko. Może czuwają nad nimi wielkie imiona z kamiennych macew strzeżonych bramą z żelazną kłódką. Mędrcy Lublina z napisu na fasadzie dawnej jesziwy. Poeci i sztukmistrze z ich kunsztownie zmyślonymi historiami.

Nawet po śmierci osobno. Jednych strzegą kamienie, drugich anioły.

Opublikowano książki, obrazy, słowa | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

impresje podróżne: Gliwice

Chciałabym napisać, że Gliwice witają mnie secesją, ale minęłabym się z prawdą. Witają mnie wielkopowierzchniowym remontem. Miasto modernizuje się na potęgę i nie ma co narzekać, bo modernizuje się słusznie i skutecznie. Jest schludnie, nowocześnie, fasady starych kamienic są odświeżone. Są nawet palmy (no dobrze: jedna; więcej podobno w palmiarni, ale palmiarnia chwilowo nieczynna) i rowery miejskie.

Mińmy zatem remont, nie skupiajmy się na rozkopanych ulicach (a jest ich sporo, w przeciwieństwie do Krakowa Gliwice nie rozdrabniają się na remonty kilkumetrowych odcinków). Z dworca kolejowego oś symetrii prowadzi ulicą Zwycięstwa. Kiedyś Wilhelmstrasse. Ta dwoistość kiedyś/teraz będzie dawać o sobie znać na każdym kroku. Historię piszą zwycięzcy i oni nadają nazwy ulicom. Ale to, co najładniejsze, to, co zachwyca, pochodzi z czasów, kiedy miasto nazywało się Gleiwitz. Przy Wilhelmstrasse, przepraszam, przy Zwycięstwa, sąsiadują ze sobą kapryśne linie secesji, neobarokowe faliście wygięte szczyty i bogato zdobione balkony, modernistyczne kanty i również modernistyczne opływowe linie przywodzące na myśl statki parowe. Kamienice, luksusowe hotele, domy handlowe. Budowane dla bogatych niemieckich mieszczan; niektórzy z nich określali się jako „Żydzi w domu, Europejczycy na ulicy”. Później odnajdziemy ich nagrobki na nowym cmentarzu. Niektóre w całości po niemiecku, niektóre dwujęzyczne. Po hebrajsku syn prawego Mordechaja, po niemiecku pracowity adwokat i szczerze umiłowany mąż. Tu i tu data śmierci. Jakby sam nie był pewien, czy zmarł w 1920 czy może jednak w 5680.

Przykład dwujęzycznego nagrobka na nowym cmentarzu żydowskim w Gliwicach. fot. Krakowskie impresje

Leżą tu też ukochane matki i teściowe. Nieodżałowanej pamięci synowie i córki, bracia i siostry. Bohaterowie I wojny światowej. U stóp symbolicznego pomnika tych, którzy oddali życie za niemiecką ojczyznę, wśród kamieni zaplątał się znicz i gołębie pióra.

Stopnie pomnika poległych podczas I wojny światowej na nowym cmentarzu żydowskim w Gliwicach. fot. Krakowskie impresje

Dobrych ojców, pracowitych radców, kombatantów wojennych, właścicieli domów towarowych będą potem, w latach 30., skreślać z list honorowych obywateli miasta. Powstaną nowe listy, listy sklepów i zakładów, których należy odwiedzać, listy ludzi, którym lepiej nie podawać ręki. Do sprawdzenia w gazecie, żeby się nie pomylić, nie wesprzeć niearyjskiego biznesu. Będzie robiło się coraz duszniej. Sklepy stracą szyby albo zostaną zaryzowane. Ich właściciele, znajomi właścicieli, znajomi znajomych spakują się i wyjadą. W 1938 Arthur Kochmann, już nie honorowy obywatel miasta, już nie poseł Niemieckiej Partii Demokratycznej, już nie przewodniczący rady miasta, i już nie notariusz (odebrano mu prawo wykonywania zawodu), ale ciągle jeszcze przewodniczący gliwickiej gminy żydowskiej, napisze rzeczowo na łamach periodyku społeczności Górnego Śląska:

„Dużo mniejszych, należących do naszego związku gmin, jest całkowicie opustoszałych. Musimy teraz zająć się ich likwidacją. Musimy też zmienić przeznaczenie szacownych synagog i je sprzedać.”

On sam – dobry, troskliwy zarządca resztek mienia mordowanego narodu – zostanie w Gliwicach niemal do końca. Zgasi światło. Wywiozą go do Auschwitz pod koniec 1943 roku. Ponoć jako ostatniego Żyda z Górnego Śląska.

Plac po spalonej w 1938 synagodze zarósł zielskiem. Obok pamiątkowa tablica, dość świeżej daty, i staroświecki sklepik z przykuwającą wzrok fasadą dekorowaną tłuczonym szkłem. Dopiero później skojarzy mi się to szkło z nocą kryształową – tyle potrzaskanych szyb sklepów, domów, synagog, że ulice niemieckich miast zasłane były odłamkami jak kryształem.

Tablica upamiętniająca zniszczoną przez Niemców synagogę w Gliwicach. fot. Krakowskie impresje
Gliwice, ul. Dolnych Wałów. fot. Krakowskie impresje

W 1945 przyszli barbarzyńcy ze wschodu. Popalili hotele, kamienice, teatr. (Szkielet teatru stoi do dzisiaj, i nawet jest częściowo użytkowany). Na szczęście wiele oszczędzili. Pewnie z pośpiechu albo przez pomyłkę. Nie sądzę, żeby, tak jak ja, zachwycali się kwiatowymi stylizacjami art deco, misternie wykończonymi klatkami schodowymi, ażurowymi drzwiami.

Też ze wschodu, wygnani zmianą granic ze swoich domów, przybyli nowi mieszkańcy. Kazali sobie potem pisać na nagrobkach: urodzony, urodzona we Lwowie, w Stryju. Radca podatkowy we Lwowie. Ciężko było im się zadomowić. Niemieckiej przeszłości nie chcieli i nie rozumieli. Skuli napisy, groby zniszczyli albo poczekali, aż dzieła zniszczenia dopełni czas. Kamienice oszczędzili, przecież musieli gdzieś mieszkać, i skądś musiała rządzić nowa władza. Ich wnuki za unijne pieniądze odremontowały i odświeżyły. I chyba nawet trochę polubiły się z niepolską przeszłością swojego miasta.

Wyjeżdżam z Gliwic z dziwną mieszanką melancholii i zachwytów. I mocnym przekonaniem, że jeszcze tu wrócę.

Na Starym Mieście w Gliwicach. fot. Krakowskie impresje
Opublikowano obrazy, słowa | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

miękko i szaro, z domieszką amarantu

Dzień jest szary, deszczowy i raczej mollowy, ale bez dramatów, taki, powiedzmy, a-moll z dodaną septymą małą. Moll to nie tylko smutek, ale też miękkość. Brak ostrych kantów.

Odpowiednim zajęciem na taki dzień jest wędrówka po pasmanteriach i poszukiwanie nitki w kolorze amarantowym. Wreszcie znajduję Tę Właściwą.

To jest to, mówię do miłego pana za ladą.

Czego szukałam od dzieciństwa?, dopowiada pan.

Od rana, prostuję nieśmiało.

Zepsuła pani zabawę, wzdycha pan. Mimo wszystko rozstajemy się w przyjaznym usposobieniu.

To, czego szukam od dzieciństwa, raczej nie da się znaleźć tak łatwo. Nie wystarczy spacer przez dwie dzielnice i 7,90 zł. Niektórzy twierdzą, że da się to znaleźć tylko wtedy, jeśli przestanie się szukać. Według Platona czeka na każdego. Właściwie skąd ten idiotyczny pomysł, żeby przypisywać pierwszeństwo Platonowi? Założę się, że jakiś indyjski poeta napisał to samo kilkaset lat wcześniej i elegantszym językiem.

Znalazłam to, czego szukałam, ale idę dalej pieszo w nadziei, że znajdę coś jeszcze. I zgubię parę kalorii. (Krokomierz później stwierdzi, że straciłam ich dzisiaj, bagatela, 400.) Znajduję trochę ciekawych detali, ale głównie, jak zwykle, myśli i dźwięki we własnej głowie. Nigdy nie ma tam ciszy. Niestety. Odkrywam, że piosenka – austriacka, ciekawie zinstrumentowana, zaczyna się od g-moll (subdominanty) – której słuchałam przez pół soboty, teraz zupełnie mi się nie podoba. Najwyraźniej ja też jestem zupełnie inna. A ja sprzed tygodnia? Sprzed piętnastu lat? Z tamtą łączy mnie tylko PESEL i numer karty bibliotecznej. Częściowo pokrywa się zbiór przeczytanych książek. A co jeśli – nieprzyjemna myśl – ona znalazła, a ja zgubiłam?

Opublikowano dźwięki, obrazy, słowa | Otagowano , | Dodaj komentarz

białym wierszem, częściowo splagiatowanym, częściowo onirycznym, o bolączkach i radościach dnia codziennego

Z mieszkaniem na uboczu problem jest taki,

że zanim gdzieś dojadę,

zdążę zapomnieć wszystko:

jaka epoka, jaki wiek,

jaki rok, jaki miesiąc, jaki dzień,

i jaka godzina.

Zanim dojdę na przystanek,

już dawno nie wiem,

na jaki tramwaj idę,

po co wyszłam z domu,

po co się urodziłam.

Skąd przychodzimy, kim jesteśmy, dokąd idziemy.

A może to i dobrze.

Zanim dotrę do pracy,

zdążę przemyśleć wszystko:

naturę wszechświata (gwiaździsta);

historię ludzkości (nienapawająca optymizmem);

życie (w życiu piękne są tylko chwile,

ta chwila miła czasem to błąd).

W biały dzień

chłopak pokazuje dziewczynie księżyc.

No tam jest, po lewej.

Słyszę go przypadkiem (chłopaka, nie księżyc)

i biorę sobie kawałek (księżyca, nie chłopaka).

Tak na zapas.

Były piękne chwile

i tak jakby

zapaliło się znowu to światło, które zgasło było

(żądam stanowczo przywrócenia czasu zaprzeszłego,

chcę tamtą ciemność odsunąć do zaprzeszłości).

Ale gdyby jednak zgasło znowu,

to wtedy spróbuję

przypomnieć sobie to niebo,

ten księżyc,

każdą epokę, każdy wiek

(w moim zawodzie nie wypada mylić dat historycznych),

każdy dzień i każdą godzinę.

Raz żyje się na kredyt, a raz na zapas.

(Pożyczałam słowa od: Edwarda Stachury, Marka Grechuty, Grabaża, Ryszarda Riedla, oraz od anonimowego przechodnia.)

Opublikowano obrazy, słowa | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

To mógłby być miły dzień.

Niedziela pracująca. Jestem niewyspana po raz siódmy w tym tygodniu i przynajmniej dziesiąty dzień z rzędu. Jak widać, nie wystarczy konsekwentnie wstawać wcześnie, żeby organizm się przyzwyczaił. Trudniej ogarnąć najprostsze czynności pod słońcem – zasypianie, wstawanie, oddychanie – niż nauczyć się kolejnego języka albo kolejnego muzeum.

Ale jednak wstałam i pojechałam na drugi koniec miasta. Na tyle rzadko oprowadzam po Fabryce Schindlera, że potrafię ją jeszcze docenić. To naprawdę dobra wystawa, zwłaszcza, jeśli nie ma na niej dzikich tłumów. A w połowie pandemicznego stycznia nie ma. Moja grupa jest mała, sympatyczna i zainteresowana. Zadają sporo pytań, więc wiem, że nie mówię w próżnię. To mógłby być naprawdę miły dzień.

Oczywiście wystawa w Fabryce to Kraków czasów okupacji, to historie życia i śmierci. Nasze problemy mierzone ich miarą są bardzo małe i śmieszne. Ale, po pierwsze, to banał, po drugie, nikt jeszcze nie poczuł się szczęśliwy od tego, że uświadomił sobie, że bywało i bywa o wiele gorzej niż w jego własnym życiu. Tak czy inaczej, niemal za każdym razem wychodzę z Fabryki z pytaniem: co sprawiało, że ludzie wygnani z domów, pozbawieni wolności, intymności, jedzenia, łamiący absurdalne przepisy niemal każdym oddechem i każdym krokiem – co sprawiało, że żyli, że się nie poddawali? Żyli resztkami sił, a kiedy te resztki się kończyły, żyli dalej, jechali na paliwie, którego nie było, nie odpuszczali, bo musieli koniecznie przetrwać – dla dzieci, dla rodziców, dla świata, żeby opowiedzieć o tym, czego doświadczyli?

Niektórzy ocaleni to osoby tak pogodne i promieniejące, że aż ciężko w to uwierzyć. Jakby wierzyli, że życia cudem ocalonego nie można przeżyć byle jak.

Ale dziś od rana siedzi mi w głowie Tadeusz Borowski. To ten, którego opowiadania oświęcimskie czyta się w szkole, a przynajmniej czytało się, kiedy chodziłam do gimnazjum. Borowski „w obozie był bardzo zmobilizowany psychicznie, żadnych czarnych myśli, żadnych depresji” (słowa jego ukochanej i późniejszej żony, Marii). Sześć lat po wojnie odkręcił gaz w swoim mieszkaniu. Przetrwał piekło na ziemi, dla niej, Marii. A potem w normalnym świecie (o ile można tak nazwać Polskę epoki stalinizmu) nie wytrzymał.

Przeszłam przez Plac Bohaterów Getta i idę nad Wisłę. Przez krótką chwilę wszystko wydaje się być na swoim miejscu. Słońce świeci, ludzie piszą miłe rzeczy na oszronionych samochodach, płynie rzeka, a rzeką płyną łabędzie. I takie ładne czarne kaczki z białą plamką na czole, których chyba wcześniej tu nie było. Ale mogę się mylić, dawno nie szłam bulwarami. Jestem zadowolona z siebie, że nie wsiadłam do tramwaju zaraz po pracy. „WIĘCEJ SPACERÓW, MNIEJ KAWY„.* Tak, wyjątkowo nawet nie wypiłam rano kawy. I tak niezbyt działa. Krokomierz pokaże później ponad 7 tysięcy, czyli ok. 4 km. To mógłby być miły dzień. Mogłyby ten dobry nastrój i poczucie sensu starczyć chociaż do wieczora.

Ale przecież tak nie będzie. Najpóźniej za kilka godzin będę znowu cała czarną beznadzieją, jakbym łyknęła podwójny szot smogu, jakby zgasło we mnie światło, jakby serce zamieniło się w sopel lodu. Chyba jakaś część mnie faktycznie zamarzła. Przez pandemię? Dorosłość? Samotność? Łabędzie patrzą na mnie z wyrzutem, że nic im nie przyniosłam do jedzenia. Z pobłażaniem i z zazdrością jednocześnie myślę o sobie sprzed 10-15 lat, której wydawało się, że każda jej myśl jest godna zapisania, a każde odkrycie genialne. W międzyczasie pogodziłam się z tym, że świat nie usłyszy o mnie jako pisarce, kompozytorce, tłumaczce, czy kim tam jeszcze wybitnym planowałam zostać. Uznałam, że lepiej być jak Małysz, który chce tylko oddać dwa dobre skoki, jak piekarz, który chce upiec dobry chleb i iść do domu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Bez przebłysków i bez katuszy, które cierpią zapoznani geniusze. Miało być miło i spokojnie.

Kilka lat później idę zakolem Wisły, jest pięknie i słonecznie jak na styczeń, spędziłam dwie godziny w pracy, która miała sens, ale to nie będzie miły dzień. Kilkanaście? kilkadziesiąt? kilkaset? poprzednich też nie było. Wszystkie wiadomości z kraju i ze świata są złe, a z historii wiemy, że może być jeszcze gorzej. Nitki łączące mnie z rzeczami, osobami, sprawami, dla których warto żyć, są coraz słabsze. Ale może dramatyzuję, może to tylko bezsenność i niedobory witamin D3 i B12. Znowu myślę o Borowskim. Miał wtedy 29 lat.

*Cytat ze wspaniałego wiersza Stanisława Barańczaka „Drogi kąciku porad”, tutaj całość pierwszej strofy:

Drogi kąciku porad, choć z natury
spokojny, wpadam wciąż w depresję, widząc
krew. Późny wieczór, włączam telewizor:
znów akt terroru, trupy dzieci. (KTÓRY
Z NAS, TELEWIDZÓW, NIE ZNA TAKICH ZGRYZOT!/)
Snu! (LECZ NIE NASZĄ JEST WINĄ PONURY
I KRWAWY/ BIEG SPRAW ŚWIATA.) Po raz wtóry:
Chcę spać! (WYSTARCZY SPOKÓJ, KILKA WIZYT /
U TERAPEUTY.) Wieczna bieganina
sanitariuszy, dym z ruin, kobiety
załamujące ręce: czy świat zapomina
o nas, niewinnych, których nie ciekawi
zło? W rezultacie dręczy mnie, niestety,
bezsenność. (WIĘCEJ SPACERÓW, MNIEJ KAWY.)

Opublikowano książki, obrazy, słowa | Otagowano , , , , , | Dodaj komentarz

impresje czytelnicze: Bufet pod Kombinatem

Niedużo tego zostało. Jest słynna Stylowa przy alei Róż. Nie wynosi się z niej już schabowych dla Lenina, bo Lenina od zimy 1989 w alei nie ma. Jest za to miniaturka pomnika, bo tego oczekują turyści, a od niedawna też przezrocza na ścianie z archiwalnymi zdjęciami. Ale i tak najlepszy był szok kulturowy moich amerykańskich turystów, kiedy zepsuł się ekspres i dostali najprawdziwszą polską kawę po turecku. (Czytam tymczasem, że ta autentyczna „kawa po turecku” to metoda parzenia wynaleziona w XV wieku w Jemenie. Bądź tu mądry i pisz wiersze!) Tak, w Stylowej zasadniczo można spotkać dwie kategorie ludzi: zagranicznych turystów, którzy chcą komunę nie tylko zobaczyć, ale też poczuć; oraz lokalsów, dla których szklanka piwa przed południem nie stanowi faux pas. Nie ma czemu się dziwić, skoro – jak czytam w „Bufecie…” – kilku- a nawet kilkunastoprocentowych napojów nie klasyfikowano kiedyś jako alkoholu.

Tak, to były inne czasy i inaczej smakowały, o czym ładnie i ze zdjęciami opowiada katalog wystawy w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa-Dzieje Nowej Huty (2017). Oczywiście nie było takich samych czasów w 1945 i w 1980. Na początku miało być egalitarnie i racjonalnie. Wytępiono prywatne, „burżuazyjne” restauracje. Otwarto (w Warszawie, nie w Krakowie) Instytut Naukowo-Badawczy Handlu i Żywienia Zbiorowego. Zamiast przepisów były receptury. A na gruncie lokalnym: w Nowej Hucie, w idealnym mieście socjalizmu, miał być bar mleczny, przepraszam: punkt żywienia zbiorowego na każdym osiedlu. Kobiety, zamiast stać przy garach, miały budować nową stalową Polskę. (Z wyjątkiem, rzecz jasna, kobiet, które tę nową Polskę i budującą ją w pocie czoła klasę robotniczą obsługiwały – w barach mlecznych, stołówkach robotniczych, w tzw. kasynie Huty im. Lenina.) W barach mlecznych nie było raczej sztućców na łańcuchu, ale nie było też krzeseł. Jadło się szybko i sprawnie. Ładowało się pożywienie do żołądka jak paliwo do maszyny (porównanie z epoki, nie moje). Kawy przeciętny człowiek socjalistyczny pił mniej przez rok niż ja w ciągu dnia. No chyba że mówimy o kawie zbożowej.

Niektórzy to jeszcze pamiętają, niektórzy woleliby zapomnieć, my, młodsi, możemy sobie tylko wyobrażać. Gdzie była kraina latających kufli? Gdzie otwarto pierwszy w powojennej Polsce bar mleczny? Ile obiadów można było zjeść za przeciętną wypłatę? Które nowohuckie wnętrze restauracyjne było najpiękniejsze? Nie zdradzam, przeczytajcie „Bufet w Kombinacie”. Albo przyjdźcie kiedyś na oprowadzanie.

Opublikowano książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

impresje podróżne: Sandomierz

Rynek w Sandomierzu jest tak krzywy, że krakowski ze swoim raptem 2-metrowym pochyleniem może się schować. Wyprawa z jednej strony na drugą to prawdziwa wspinaczka. Albo, jeśli z drugiej na pierwszą, to upadek.

Dwa dni w Sandomierzu wystarczą, żeby mieć dwa ulubione lokale. Jeden z jednej, drugi z drugiej strony Rynku. Tak się składa, że ten drugi mieści się w tej samej kamienicy, co Muzeum Ojca Mateusza. Miasto reklamuje się serialem, jak może. Stopień oficjalności pamiątek można mierzyć podobieństwem księdza na magnesie do księdza na ekranie telewizora.

Szkoda mi 17 złotych na muzeum z serialowymi figurami woskowymi, wolę iść do Domu Długosza. Już z zewnątrz ładnie. Miłe średniowieczne ściany. Dołem kamień, górą cegła – dwukolorowa, zygzak z zendrówki, czyli że na bogato. Kamienne obramienia okien i drzwi.

W środku jeszcze lepiej. Groch z kapustą w najlepszym wydaniu. Ząb mamuta i stopa słonia. XIX-wieczna bułka. Rękawiczki królowej Jadwigi i włosy Napoleona. Książki z drzew i miniaturowe wydania Mickiewicza (do zabawy czy do przemycania „za kordon”?). Prehistoryczne siekierki obok kafli piecowych i XVIII-wiecznych obrazków. Rzeczy błahe i rzeczy święte.

Niczym niezmącony zachwyt i zaduma nad potęgą ludzkiego umysłu. To niebywale demokratyczne zestawienie: średniowieczne zabytki, manuskrypty, bezcenne ornaty – a obok nich XIX-wieczne barachło, talerzyki i zabobony. Dokładnie jak w życiu. Nie samym chlebem żyje człowiek (a tym bardziej nie samą zeschniętą bułką z czasów wojny z Moskalem), ale też nie samą sztuką wysoką. Tak, Dom Długosza to jedno z najbardziej ludzkich muzeów, w jakich byłam.

Jest też synagoga i cmentarz żydowski. Chciałam napisać „oczywiście”, ale przecież nie ma w tym nic oczywistego. Mogli spalić, zniszczyć, rozkraść. Oczywiste jest to, że ja szukam takich miejsc w każdym mieście, które zwiedzam. Odruch, który wszedł mi w krew. No więc w Sandomierzu są. Ćwierć miasta nie zginęło tak zupełnie bez śladu. Synagoga się przydała, jest w niej teraz archiwum państwowe. Daleko nie trzeba szukać – w samym centrum miasta, przy ulicy Żydowskiej. Za to na cmentarz trzeba iść dalej, wyjść poza bramę miejską i strefę komfortu. Spomiędzy mchu i liści wyłaniają się litery i symbole. Śmiałe lwy, rącze jelenie, dłonie kapłanów i świece kobiet.

Są też cmentarze katolickie i wojenne. Są kościoły. Np. dominikański św. Jakuba, stary, ceglany, z piękną romańską plecionką, kryptą męczenników, i młodopolskimi polichromiami. Jest katedra, też pięknie malowana. Jest krzemień pasiasty, który do czasów powstania serialu o ojcu Mateuszu był główną dumą miasta i towarem eksportowym. Jest zamek, niby kazimierzowski, chociaż nie jestem pewna, czy chociaż jedna cegła pamięta Kazimierza. Jest słynna wąziutka furta, czyli Ucho Igielne. Jest piękny ratusz z attyką, chwalący się zgodą sandomierską, czyli XVI-wiecznym porozumieniem ponad podziałami (religijnymi). Są podziemne piwnice, przez które miasto o mało co nie zapadło się pod ziemię. Jest wzgórzyście, przytulnie i małomiasteczkowo. Wszystkie drogi prowadzą na Rynek. I co z tego, że krzywy.

Opublikowano obrazy, słowa | Otagowano , , | Dodaj komentarz

impresje podróżne: Susz / Rosenberg

Rynek w Suszu przypomina kogoś, kto stracił w bójce część uzębienia, ale nie lubi dentystów tak bardzo, że woli chodzić po świecie szczerbaty, niż wstawiać plomby. Jak tak można, myślę sobie z krakowską wyższością, czy taki nie do końca zabudowany kwadrat zasługuje w ogóle na miano rynku? Nawet na mapie nie nazywa się Rynku, tylko ulica Stare Miasto.

Niepojęty jest też brak rynku w drugim znaczeniu – placu targowego. Ściślej rzecz ujmując: place są, ale handlu na nich nie ma. Wszystko kupuje się w Polo albo w Biedronce. Trzyma się jeszcze kilka małych sklepików, ale pewnie już niedługo.

Na załatanie pustki wokół rynku nie ma pieniędzy. Znalazły się na wymianę nawierzchni w rynku, centrum zarządzania kryzysowego (dla niezorientowanych: budynek straży pożarnej i pogotowia), brukowaną alejkę wokół jeziora i nowy dworzec kolejowy. Z powyższych inwestycji najbardziej kuriozalne wrażenie robi ta ostatnia. Drzwi otwierają się jedynie automatycznie, to jest po naciśnięciu guzika. Wielu starszych suszan skutecznie odstrasza to od wchodzenia do środka. No bo co, jak człowiek wejdzie do środka i automat już go nie wypuści? Jeśli jednak pokona lęk i wejdzie do wnętrza, zobaczy co następuje:

elektroniczną tablicę z rozkładem jazdy;

toalety damską i męską, obydwie przystosowane dla niepełnosprawnych;

kasę, opisaną po polsku i angielsku („kasa/tickets”), a na niej przyklejoną kartkę A4, na której napis flamastrem głosi: „kasa nie czynna (sic!), bilety u konduktora pociągu”.

Ach tak, jest jeszcze kilka krzeseł. Można usiąść i zadumać się nad tym dworcem za grube europejskie pieniądze, na którym nawet biletów nie da się kupić.

Tyle o nowoczesności w Suszu. Teraz historia. Są w niej pogańscy Prusowie, Krzyżacy, polskie Prusy, niemieckie Prusy, epidemie dżumy i cholery, budowa tartaku i wodociągów, podobóz obozu koncentracyjnego, „wyzwolenie” przez Armię Czerwoną. Doszczętnie zniszczone miasto przemianowało się z Rosenberga (święta Rozalia jest jego patronką) na Susz, jakby chciało zmylić ślady, żeby wygnani stąd Niemcy na pewno nie wrócili.

I chyba faktycznie nie wracają. Bo i do czego? Poniemieckich domów jest raptem kilka. O rynku już pisałam. Ostał się kościół, ale zmienił się z ewangelickiego w katolicki. A jezioro? Czy Jezioro Suskie wygląda tak samo jak Rosenberger See?

PS. Byli też Żydzi. Wyjechali jeszcze przed wojną. Zachowała się ceglana XIX-wieczna synagoga (obecnie siedziba muzeum regionalnego, czynnego – nie zmyślam – raz w miesiącu przez cztery godziny). Na terenie żydowskiego cmentarza zbudowano osiedle. Kamienie nagrobne już wcześniej przerobiono na rzeczy w powojennej polskiej biedzie bardziej przydatne.

Opublikowano obrazy, słowa | Otagowano , | Dodaj komentarz