
Grudzień: ciężko się zmobilizować, żeby pracować po 10 godzin dziennie, a w przerwach szukać prezentów i gotować.
Styczeń: ciężko się zmobilizować, żeby wstać z kanapy i zrobić herbatę.
Grudzień: męczy mnie siedzenie w jednej pozycji przed komputerem.
Styczeń: męczy mnie wszystko oprócz leżenia.
Grudzień: jest źle, ale będą Święta.
Styczeń: jest źle i niczego już nie będzie. Podobno kiedyś będzie wiosna, ale czekamy na sprawdzone informacje w tym temacie.
Nie wiem, co mi dolega. Może to po prostu „styczeń w Polsce”, jak to ktoś genialnie podsumował. „Jest styczeń w Polsce” – i nie trzeba nic więcej tłumaczyć. Jest szaro, zimno, beznadziejnie i żadnego światełka w tunelu.
Nie wiem, co mi dolega, ale na szczęście dają na to zwolnienia lekarskie.
Takie skromne życzenia sobie składaliśmy na nowy rok – „normalności”. A i to okazało się zbyt optymistyczne.
A więc siedzę. Siedzę i patrzę w przestrzeń, coraz bardziej zaśnieżoną. Dobrze, że sypie. Niech nas zasypie. Mnie z moją nikomu niepotrzebną wiedzą, książki, Bronowice i nikomu już niepotrzebny Kraków. Jeśli rację mieli solipsyści, że istnieje tylko to, na co ktoś patrzy, to i tak już dawno przestał istnieć. Niech sypie, niech nas zasypie, niech świat o nas zapomni, a my o świecie, który nas tak potraktował. Za kilkaset lat nas odkopią i urządzą muzeum czasów, w których część ludzi zmarła na nową chorobę, a pozostałym zabrakło chęci do życia.