
Jest noc. Czy cicha? To zależy, gdzie. Pod Barbakanem i na Florianskiej nie. Nieprzepisowo liczne grupki zbierają się pod szopkami, komentując kunszt artystów albo – jeszcze chętniej – tłumacząc dzieciom, o co w nich chodzi. Słusznie, jeśli znajdzie się kogoś, kto słabiej od ciebie zna się na rzeczy, to z automatu rośnie poczucie własnej wartości. Każdy przewodnik miejski zna to uczucie.
Na Rynku też żadna tam cicha noc. Siorbanie kaw i grzańców z papierowych kubeczków. Trzask aparatów. Grupka podchmielonej młodzieży pod Adasiem zawodzi kolędę. Mają w sobie tyle uroku i gracji, co przybywający tłumnie do Krakowa w poprzedniej epoce amatorzy wieczorów kawalerskich z Wysp Brytyjskich.
Nad Wisłą za to bardzo cicha. Nawet kaczki gdzieś odpłynęły. Jak w kolędzie, alles schläft. Nawet chmury nie odbijają się w wodzie.
Ale największa cisza panuje na Szerokiej. Cisza, ciemność i spokój. Nie świeci się lampka w oknie wielkiego kabalisty w zburzonej synagodze. Wielki rabin nie upomina weselników zgromadzonych na nieistniejącym cmentarzu. Nie błyszczą mezuzy, wygnane z mieszkańcami do getta.
Jest noc. Czy święta? Chciałabym to wiedzieć. W mojej wędrówce mijam dziewięć kościołów, jedną cerkiew i cztery synagogi (nie licząc nieistniejących). W cerkwi świecą się światła witrażowych okien. W kościele tłoczą się i śpiewają. Najświętsza cisza panuje pod synagogą. Ale tu nigdy Boga nie było. Było tylko (albo aż) jego słowo. Jeśli ma zabrzmieć, to chyba tylko w ciszy. Ale dla kogo? Poza mną nie ma na Szerokiej nikogo w tę świąteczną noc. I nie ma tu żadnych cudów. A przynajmniej takich, które można by dojrzeć gołym okiem.